Diagnoza: zapalenie płuc. – Nic takiego – pomyślałyśmy. Na początku wszystko było w porządku, a lekarze zachwalali mamę, że Kamil jest w bardzo dobrym stanie. „Pacjent lat 22, będący w stanie wegetatywnym po przebytym w 2004 roku ciężkim urazie czaszkowo-mózgowym, został przyjęty na oddział z powodu duszności, pogorszeniu stanu ogólnego w przebiegu zapalenia płuc. W ciężkim stanie, wyniszczony, bez kontaktu logicznego”. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Gasnął w oczach. Mimo długich rozmów z lekarzami, nic do nas nie docierało. Nie mogłyśmy uwierzyć w ani jedno ich słowo. Jak mogłybyśmy w to uwierzyć? Uwierzyć, że nasz Kamil umiera? Że musimy spędzić z nim każdą wolną chwilę, ponieważ z dnia na dzień może odejść? Fakty jednak były widoczne gołym okiem. Nie było z nim najmniejszego kontaktu. Gdyby nie lekkie ruchy klatki piersiowej, można by było uznać, że już był martwy. Aż do przełomowego dnia nie uroniłyśmy ani łzy. Do dnia, w którym to wszystko do nas w końcu dotarło byłyśmy twarde. Musiałyśmy takie być. Tego dnia odbyłyśmy długą, szczerą rozmowę. Rozmowę pełną łez, frustracji i załamania. Po południu, załamane poprosiłyśmy księdza o namaszczenie i bez cienia jakiejkolwiek nadziei że cokolwiek się zmieni, wróciłyśmy późnym wieczorem do domu. Tej nocy wydarzył się pierwszy, prawdziwy cud. Gdy z samego rana weszłyśmy do jego sali przywitał nas uśmiechem. Uśmiechem, który doprowadził nas do łez, łez niewyobrażalnego szczęścia. Raptem dzień wcześniej mój brat nie miał w sobie ani odrobiny życia. Byłyśmy w szoku. Wysoka gorączka zaczęła spadać, a oddech ustabilizował się. 16 maja byliśmy już w domu. To wszystko działo się tak szybko… Okazało się, że to cisza przed burzą.
Zaledwie pięć dni później, 21 maja gorączka znowu zaczęła rosnąć, pojawiły się również trudności w oddychaniu. Pojechaliśmy do szpitala. Czekaliśmy ponad godzinę na przyjęcie, wysoka temperatura i duszności z minuty na minutę były coraz mocniejsze. Zanim nas przyjęli, było już za późno. Był środek nocy, a ja nie wiedząc o tym, co się za moment wydarzy, pojechałam do domu. Gdy tylko rano dotarłam do szpitala, już żałowałam tego, że nie zostałam z mamą i bratem. Zastałam go na oddziale intensywnej terapii. „Pacjent 22 lat został przyjęty do Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii z Klinicznego oddziału Ratunkowego (KOR) z powodu niewydolności oddechowej w przebiegu zapalenia płuc. Do KOR chory został przyjęty z objawami infekcji dróg oddechowych, przytomny, podsypiający. W trakcie hospitalizacji doszło do nasilenia niewydolności oddechowej wymagającego intubacji i respiratoroterapii”. Nawrót zapalenia płuc oraz wstrząs septyczny. Kolejny wyrok śmierci. Lekarz prowadzący powiedział abyśmy się z nim pożegnały. Nie dawał mu żadnych szans na przeżycie. W momencie, gdy w organizmie dochodzi do wstrząsu septycznego u osoby leżącej, umieralność jest praktycznie stuprocentowa. Mogłam być przy nim tylko 2 godziny dziennie. Jedną rano i drugą po południu. Nie chodziłam do szkoły, aby móc go odwiedzać. Całe swoje życie przełożyłam na drugi plan. Codziennie wracałyśmy do domu z myślą, że możemy go już rano nie zobaczyć.
Po kilku dniach, podjęto próbę odpięcia od respiratora, która cudem się udała. Założyli mu rurkę tracheotomijną oraz podłączyli pod tlen, aby ułatwić mu oddychanie, a pokarm początkowo podawali mu sondą przez nos, wprost do żołądka. Oglądanie go takiego łamało mi serce. Nie byłam w stanie patrzeć na to, jak cierpi. Nie chciałam, aby oglądał moje łzy. Wolałam przekazać mu siłę, niż załamanie i smutek. Dlatego też zdusiłam w sobie wszelkie uczucia. Udawałam silną, udawałam że sobie z tym radzę, podczas gdy jak tylko byłam całkiem sama, potrafiłam płakać i krzyczeć tak długo, aż nie miałam sił już na nic i zasypiałam z wyczerpania. I tak dzień za dniem. Codziennie od nowa…
Na oddziale Intensywnej Terapii spędził 9 dni, 9 dni które trwały jak wieczność. Jak koszmar, z którego nie można się wybudzić. Przez te 9 dni, czułam się jakbym nie żyła. Jakbym była ponad swoim ciałem i tylko obserwowała wszystko z boku. Otępiała, sparaliżowana, martwa. Nie było nadziei, nie było szans. A jednak 30 maja, nadal w ciężkim stanie został przeniesiony bliżej domu na oddział chorób wewnętrznych NDG. Mama była przy nim dzień w dzień. Wyjeżdżała z domu nad ranem, wracała wieczorami. Jego stan był na tyle stabilny, postanowiłam spróbować wrócić na lekcje. Jednak moje myśli nadal bez przerwy były przy nim. Nie byłam w stanie skupić się na niczym. Moja obecność tam to była tylko czysta formalność. Mimo słabej frekwencji nadal opuszczałam szkołę, aby być z bratem i nie żałuję tego. Uśmiech z jakim mnie witał był bezcenny. Uczucie, które mi wtedy towarzyszyło jest nie do opisania. Szczęście, które czułam było niesamowite.
6 czerwca wróciliśmy do domu, już na dobre. Po miesiącu jeżdżenia po szpitalach, w końcu byliśmy wszyscy razem, w domu. Ale coś się zmieniło. Już nie było tak, jak wcześniej. Stan Kamila był ciągle niepewny. Jednego dnia czuł się dobrze, a następnego cały dzień spędzał pod tlenem, bez wyrazu. Codziennie inaczej. Ten brak stabilności nas dobijał. Uratowali nas cudowni ludzie z hospicjum domowego Pomorze Dzieciom. Przyjęli Kamila pod swoje skrzydła i pomogli nam wszystkim stanąć na nogi. Dzisiaj, gdy to piszę mija już rok od tamtych wydarzeń. Bardzo długo się na to zbierałam, ale musiałam to napisać. Kamil czuje się już dobrze. Jest słabszy niż był, przysypia w dzień i ogólnie szybciej się męczy. Jednak nasze życie wróciło do normy. Jeżeli można w ogóle powiedzieć, że kiedykolwiek było ono w normie.
Uważam, że bez wątpienia można nazwać go bohaterem. W swoim krótkim życiu, liczącym zaledwie 23 lata, aż 3 razy zmierzył się ze śmiercią i każde z tych bliskich spotkań przetrwał. Ten chłopak ma w sobie niesamowitą wolę walki i siłę życia. Najwspanialsze jest to, że po tym wszystkim przez co przeszedł, on dalej się uśmiecha i cieszy z małych rzeczy. Mimo, że nie mówi, niesamowicie nas wszystkich motywuje. Jest cudownym człowiekiem. Dzielny, waleczny i niepokonany. Mój niezniszczalny brat, Kamil.
03.06.2020 r
Natalia Rokosz